Jędrzej Jaxa-Rożen—mąż Hanny , niegdyś asystent w Katedrze Kulturoznawstwa Uniwersytetu Wrocławskiego, obecnie skromny tłumacz. Spadochroniarz ,modelarz i paralotniarz, nieomal wychował się na lotnisku (ojciec Marcin był pilotem i inspektorem IKCSP). Od czasu wypadku na paralotni w 1998 Jędrzej po ziemi porusza się przy pomocy wózka, jednak w powietrzu nadal pozostaje „panem pilotem”. O losach Jędrzeja powstał godzinny dokument „Wspólny lot”, przy odrobinie dobrych chęci do odnalezienia w sieci. W tym roku mimo inwalidztwa Jędrzej był uczestnikiem wyprawy w peruwiańskie Andy, dodajmy - wyprawy paralotniowej.
(Przeloty Jędrzeja: http://tiny.pl/fp51 )
A. Kosińska: Jędrzeju, jesteś aktualnie wrocławianinem, na Twojej drodze jako miejsce zamieszkania pojawiła się także Warszawa, jednak Twój rodzinny dom jest w zasadzie w górach, w Jeleniej Górze ściśle rzecz biorąc. Stąd ten pociąg ku górom, czy też może każdy paralotniarz to w głębi duszy miłośnik gór?
J. Jaxa-Rożen: Ja myślę, że miłośnikiem gór jest każdy człowiek, mający w duszy wolność. Być może podobne poczucie przestrzeni i swobody dają prerie lub ocean – nie wiem, nie próbowałem. W każdym razie po wypadku największą moją stratą – a później największym zwycięstwem – była właśnie kwestia gór. Paralotnia okazała się tu idealnym środkiem, pozwalającym inwalidzie w ciągu kilku godzin przemierzać dziesiątki kilometrów górskich zboczy, nieomal na wyciągniecie ręki od nich.
Wybacz pytanie, ale co na pomysł wyprawy w peruwiańskie Andy Twoja żona? Tylko nie mów proszę, że ani razu nie popukała się w czoło
Etap pukania się w czoło to ona ma dawno za sobą. Teraz zostało już chyba tylko zrezygnowane machnięcie ręką :)
W Polsce nawet wyprawa wózkiem na pocztę potrafi być wyzwaniem z gatunku extreme, a tu niedostępne góry południowoamerykańskie. Przyznaj, ta wyprawa była szalona, skąd sam pomysł? To był impuls, czy dłużej planowany, przemyślany temat ?
Zacznijmy od tego, że jako „kulawy” nie mogę wybierać się w góry sam, musi się znaleźć ktoś chętny do wniesienia mnie na startowisko (czasem dosłownie na własnych plecach). Czyli to nie do mnie należy inicjatywa. W przypadku Peru po prostu miałem szczęście polegające na tym, że znam Piotra.
Lodowce, rozległe pustkowia, brak tlenu i niskie temperatury - to nie brzmi jak dobre miejsce dla paralotni, a już nie mogący chodzić inwalida latający w takich miejscach mógł przyjść do głowy tylko jakiemuś nawiedzonemu wizjonerowi.
No i – jak na złość - taki wizjoner się znalazł.
Prawie czterdzieści lat temu młody i obiecujący ekstremalny narciarz Piotr Chrzanowski zmontował ekspedycję podobnych sobie zapaleńców na najwyższy szczyt Andów, Huascaran. Rok później przy próbie zjazdu o mało nie zginął, po długim upadku dwa dni czekał w śniegach na pomoc. Nie była to jednak próba całkowicie bezowocna; miejscowi wspinacze, którzy uratowali mu życie, stali się jego dozgonnymi przyjaciółmi, a Huascaran i jego okolice – dożywotnią fascynacją.
Prowincja Ancash i jej największe miasto Huaraz nieoficjalnie znane są jako peruwiańska Szwajcaria, bo rzeczywiście to jedyny bodaj przypadek w Ameryce Płd., aby z ulic dużego miasta można było podziwiać pokryte wiecznym śniegiem szczyty. Jednak czy to przez pamięć o aktywnej przed jeszcze kilkoma laty partyzantce Świetlistego Szlaku, czy może o tragicznym trzęsieniu ziemi które w 1970 roku zabiło w okolicy 200 tysięcy ludzi, turystyka wciąż nie kwitnie tam tak, jak miasto by tego chciało.
Tym bardziej do tej pory praktycznie nie istniało tam paralotniarstwo. Kilka dobrych przelotów zrobili przyjezdni piloci i obcokrajowcy mieszkający w Peru, jednak brak miejscowych szkół, a co za tym idzie brak rozpoznanych tras i startowisk sprawiał, że na przyjazd decydowali się tylko najodważniejsi, doświadczeni w wysokich górach paralotniarze. Aby to zmienić i spopularyzować Huaraz (które pierwszy raz odwiedził jako ruinę, dwa lata po trzęsieniu), Piotr wymyślił zawody. Ponieważ brak rozwiniętej infrastruktury i dobrej znajomości terenu praktycznie uniemożliwiał zorganizowanie tam zwykłych przelotowych zawodów, wyboru nie było: musiały to być zawody dla tych najlepszych i najtwardszych pilotów, otrzaskanych z górami i nie bojących się surowych warunków. Jednym słowem, X-Andes (rzecz jasna, przez analogię do słynnego X-Alps - http://www.redbullxalps.com ).
Wciąż pozostawała jednak kwestia jak ośmielić pilotów do przyjazdu w niesprawdzone miejsce. A nuż nie da się tam latać w ogóle? W końcu nawet twardziel i sportowiec woli jednak latać, niż biegać. W tym momencie Piotra olśniło i postanowił sprowadzić takiego lotnika, który nie to że biegać, ale samodzielnie nawet pełzać nie bardzo potrafi. Jeśli on pokaże że da się tam latać i przeżyć, nikt już nie powinien mieć wątpliwości.
W ten sposób zimą trafiła do mnie propozycja z gatunku nie do odrzucenia. W sytuacji, gdy nawet wyjazd w moje domowe Karkonosze wymaga wielu zabiegów i znalezienia chętnych do pomocy przy starcie, nie zastanawiałem się ani chwili. To była sytuacja jak ze słów znanej szanty – powiedzcie mi tylko gdzie ta keja, a przy niej ten jacht…
Czy wybór Huaraz był powiązany z wyjątkowymi warunkami do uprawiania paralotniarstwa w tamtym rejonie?
Bądźmy szczerzy: skoro na paralotniach lata się dobrze w górach, to dobre warunki można znaleźć w całych liczących kilka tysięcy kilometrów Andach. Jeśli już z czymś to wiązać, to prędzej z w miarę dobrze (jak na warunki peruwiańskie) rozwiniętą infrastrukturą tak blisko wysokich gór. Drogi i zasięg telefonii komórkowej naprawdę bardzo pomagają J
Poza tym jak wspomniałem, celem wyprawy było nie tyle latanie dla przyjemności, co rozpoznanie najlepszych terenów, którymi można by puścić trasę wyścigu. To się nam jak najbardziej udało.
Kto oprócz Ciebie był uczestnikiem wyprawy?
Glenn Bittermann, doświadczony pilot i instruktor z Kanady, Xavier Murrillo, jedna z ikon światowego paralotniarstwa (fotograf lotniczy i twórca najbardziej prestiżowego cyklu zawodów Paragliding World Cup), oraz młody pilot z Kolumbii Mauro Sierra. Do tego oczywiście pomysłodawca i kierownik zamieszania czyli Piotr, oraz na luźniejszych towarzyskich zasadach kilku przebywających w okolicy pilotów.
Po jednym z lądowań zdaje się, stałeś się małą sensacją lokalną, którą zbiegły się oglądać tak okoliczne dzieciaki, jak i dorośli, a drogę powrotną przebyłeś na plecach uczynnego Peruwiańczyka.
Tu nie ma dokładnie nic sensacyjnego, bo podobnie wygląda absolutnie każde moje lądowanie, również w Polsce. No, może u nas jest mniej noszenia, bo w płaskim kraju nie ma kłopotu z lądowaniem na poboczach dróg – ale atrakcja dla wiejskich dzieci jest identyczna.
Różnica jest w reakcji „dorosłej” widowni. W Polsce często zaczyna się od stukania w głowę na widok niepełnosprawnego pilota który po wylądowaniu jest kompletnie bezradny, ze spontaniczną propozycją przeniesienia mnie w lepsze miejsce spotkałem się tylko kilka razy. Miejscowych Peruwiańczyków cechowała zaś ogromna serdeczność i bezinteresowność – to chyba typowe dla ubogich mieszkańców gór, gdzie życie generalnie nie jest łatwe. My coraz bardziej obrastamy w dobra materialne i jakoś trudniej nam przychodzi zaproponować pomoc nieznajomemu.
Szczególną uwagę przykuwa zdjęcie starszej Peruwianki w klasycznym dla tamtych stron kapeluszu wyraźnie zainteresowanej gringo, który przed chwilą spadł z nieba
Oczywiście że byłem dla nich kimś w rodzaju kosmity, zwłaszcza kiedy przychodziło wytłumaczyć że nie chodzę. Tym większe wrażenie zrobiła wrodzona inteligencja miejscowych, którzy widząc paralotnię po raz pierwszy w życiu, zupełnie bez kompleksów i całkiem nieźle radzili sobie z jej poskładaniem. Oczywiście to była rola dla chłopaków, bo w tradycyjnych kulturach kobiety nie są tak śmiałe. Kilkukrotnie lądowałem w miejscach, gdzie miejscowe Indianki (bo nawet nie Peruwianki) zakrywały twarze na widok aparatu i nie sposób było zrobić im zdjęcia.
Na ile na logistyce wyprawy ciążyły miejscowe warunki, przynajmniej u celu podróży, po wylądowaniu w Peru nie mieliście chyba większych problemów?
Przede wszystkim nie wybieraliśmy się z bezludne rejony – Huaraz to miasto liczące ponad sto tysięcy mieszkańców, więc na zdobycze cywilizacji nie można było narzekać. W dodatku z powodu marnych dróg słabo rozwinięty jest tam lokalny transport autobusowy, za to wyśmienicie – prywatny. Dwukrotnie po lądowaniu w wioskach kilkadziesiąt kilometrów dalej wróciłem po prostu taksówką. Ba, te osobowe taksówki były również w stanie dostarczyć naszą grupkę z górą plecaków na startowiska po naprawdę karkołomnych drogach. Wyrazy uznania dla tych kierowców J
Podczas Twojego pobytu w Peru doszło w rejonie, gdzie latałeś do nieszczęścia, możesz nam opowiedzieć, co się stało?
W dwa dni po moim największym sukcesie, przelocie ok. 80 km który stanowił największą przelecianą tam dotąd odległość, startujący z tego samego miejsca Xavier nie dał znaku życia po locie. Pierwotnie nie zmartwiliśmy się, bo niedaleko równika zmrok zapada szybko i nawet mi zdarzył się wracać z przelotu po zmroku, ale kiedy następnego ranka nadal nic się nie zmieniło, uruchomiliśmy akcję poszukiwawczą. Sytuacja była bardzo trudna – dość wspomnieć, że w Andach nie ma do dyspozycji GOPRu ani śmigłowca, a obszar do przeszukania jest potężny. Za samolot trzeba było zapłacić z góry – tu przydała się pomoc paralotniarzy z całego świata, na wieść o zaginięciu Xaviera spontanicznie zbierających pieniądze. W międzyczasie jedyny raz w ciągu trzech tygodni zepsuło się pogoda i kiedy ekipa poszukiwawcza ostatecznie odnalazła na stoku żółty spadochron, było już za późno. Ja z wielu powodów żywiłem respekt wobec wysokich gór, i nawet kiedy osiągnąłem rekordową wysokość 5900 m nie odważyłem się lecieć w stronę lodowców. Najwyraźniej Francuz, weteran Alp i Himalajów, dał się jednak skusić pięknym widokom i na stoku najwyższego szczytu Andów, Huascaran, spotkał się z przeznaczeniem.
Spokojnie, jak większość pasjonatów latania sprzętem wszelakim podchodzisz do tematu wypadków. Jeden z Twoich przyjaciół, sam dotknięty skutkami takiego zdarzenia powiedział o sobie że „ma to, na co zasłużył”. Czy można to samo powiedzieć o Xavierze Murillo? Jest wiele osób twierdzących, że nie można sobie wyobrazić lepszego końca niż w trakcie robienia tego, co kochamy.
Być może, jednak ja zdecydowanie uważam że lepszym wyjściem jest nie przestawać robić to, co kochamy. W końcu mamy jeszcze przed sobą wiele lat w których można spotykać się z pięknem – kto chciałby z tego rezygnować? Nie wiem jak wygląda obiegowa opinia o paralotniarzach czy w ogóle lotnikach, pewnie wielu ludzi ma nas za wariatów i samobójców. Ale to oczywista nieprawda – każda śmierć, zwłaszcza dobrego pilota i przyjaciela, jest tragedią.
Latanie w Andach było przepiękne. Oczywiście również trudne, ale to przecież należy do przyczyn dających później tym większą satysfakcję. Że góry dzikie, że wielkie wysokości? Zgodnie z oczekiwaniami okazało się, że wszystko jest dla ludzi. Nawet dla tych na wózkach inwalidzkich, o ile zachowają rozsądek. Góry im większe, tym większe stawiają wyzwania i tym mniejszy margines błędu zostawiają. Jeśli uda się w nim zmieścić, jeśli uda się mimo oszałamiającego piękna zachować ostrożność, nagrody będą odpowiednio wielkie.
Dlatego nawet nie zamierzam odpowiadać na pytania czy ja sam nie boję się latać, czy nie boję się samemu wyruszać w podróż na koniec świata. Bo to są pytania o to, czy nie boję się żyć.
Jędrzeju, Twoja peruwiańska wyprawa zaowocowała fantastycznymi wynikami lotniarskimi i wieloma świetnymi fotografiami. Prezentujemy głównie statki powietrzne, ale nasz dział ART stoi dla Ciebie otworem i bylibyśmy zaszczyceni mogąc zaprezentowani Twoje spojrzenie na Peru z lotu ptaka. Czy zgodzisz się na publikację kilku zdjęć?
Be my guest.
Dziękuję za rozmowę.
Ja również. Tym bardziej że gdyby ktoś miał rzadki kaprys zasponsorować wariata, dzięki Wam będzie miał okazję J
Zdjęcia : © Jędrzej Jaxa-Rożen Rozmowę przeprowadziła : Anna Kosińska / airfoto.pl
|